Według Obamy większe podatki to redukcja wydatków państwa

Prezydent USA Barack Obama miał okazję popisać się w tym tygodniu iście orwellowskim podejściem do relacji między językiem a rzeczywistością (HT: John Stewart). A mianowicie - w swoim przemówieniu na temat kryzysu finansów publicznych w USA (tak, Donald Tusk może się chwalić, że buduje w Polsce drugą Amerykę) stwierdził, że będzie dążył do zmniejszenia deficytu poprzez “more spending cuts and more spending reductions in the tax code” (w dosłownym tłumaczeniu: “więcej cięć w wydatkach oraz więcej redukcji w wydatkach w prawie podatkowym”). W tym samym przemówieniu określił ulgi podatkowe jako “tax expenditures”, czyli “podatowe wydatki”.

Wybór takiego języka wskazuje na dwa negatywne zjawiska: (1) politycy próbują czarować rzeczywistość przez nazywanie białego czarnym; (2) niektórzy naprawdę chcą wierzyć, że obniżki podatków to wydatki budżetu. Pomijając pierwszą tezę zastanówmy się chwilę nad uderzającą absurdalnością drugiej.

Podatki niewątpliwie są źródłem przychodu państwa. Tak samo jak ceny płacone przez klientów Tesco stanowią przychody tego przedsiębiorcy. Mniejsze podatki oznaczają mniejsze przychody państwa (nie zawsze - patrz hipoteza krzywej Laffera), tak samo jak niższe ceny mogą oznaczać niższe przychody Tesco (również nie zawsze).

Ale czy obniżenie cen przez Tesco jest wydatkiem Tesco? Oczywiście: nie. Obniżenie podatków również nie jest wydatkiem, tylko zmniejszeniem wyzysku obywateli przez państwo. (Tutaj analogia się wyczerpuje, gdyż Tesco nikogo nie wyzyskuje, tj. nie zmusza do korzystania ze swoich usług pod groźbą więzienia).

Jest tylko jeden sensowny sposób na redukcję deficytu bez dodatkowego obciążania obywateli - drastycznie ciąć rzeczywiste wydatki. Na to jednak nie odważy się ani Obama, ani Tusk.